wtorek, 17 listopada 2009

Mitraizm - siedmiostopniowa drabina do Empireum

Hierarchia mitrejska była siedmiostopniowa. Geneza tej drogi ginie w dalekiej przeszłości sięgając nawet szamanizmu i jest powszechna dla organizacji inicjacyjnych z różnych zakątków świata. Siódemka ma zresztą głębokie znaczenie uniwersalne dla wszystkich kultur, obrazuje pełnie. Siedem szczebli wtajemniczenia pozostaje w relacji do Siedmiu Sfer starożytnej kosmologii i astrologii1.
Każdemu stopniowi patronowała odpowiednia planeta. Świadczy o tym nie tylko ikonografia, ale i zachowane relacje. Celsus, pogański adwersarz chrześcijaństwa przekazuje informacje o misteriach perskiego boga Mithry, których znakiem jest litera X, symbol przecięcia się ekliptyki z równikiem niebieskim, a ich istotą jest wędrówka po drabinie siedmiu stref planetarnych i dotarcie do ósmej, ostatniej bramy.
O tym, jakie były kolejne stopnie wtajemniczenia w inicjacje mitrejskie dowiadujemy się od św. Hieronima z jego listu do Lety. „Przed paru laty” pisze on „wasz powinowaty Grakchus (...) zniszczył jaskinię Mitry i wszystkie jego potworne podobizny, którymi dają się wtajemniczyć; Kruk (Corvus), Skryty (Cyphrus), Żołnierz (Miles), Lew (Leo), Pers (Persa), Biegacz Słoneczny (Heliodromus) i Ojciec (Pater)”2
Odpowiednie stopnie inicjacji odpowiadały następującym planetom i bogom; Kruk (Corax) Merkuremu, Narzeczona (Nymphus) Wenus, Żołnierz (Miles) Marsowi, Lew (Leo) Jowiszowi, Pers (Perses) Księżycowi, Posłaniec Słońca (Heliodromus) Słońcu i wreszcie Ojciec (Pater) Saturnowi.
Niestety, nie potrafimy dziś odtworzyć dokładnie wszystkich obrzędów na kolejne stopnie wtajemniczenia. W wielu wypadkach, wobec braku jakichkolwiek źródeł pisanych pozostają jedynie domysły oparte na enigmatycznych symbolach sakralnej sztuki mitrejskiej. Nieznane są teksty, śpiewanych czy recytowane podczas ceremoniałów i świąt modlitw. Wiadomo, że uczestnicy misteriów, którymi mogli być tylko mężczyźni przechodzili, jak już było wspomniane przez siedem poziomów wtajemniczenia. Przejściu z jednego na drugi towarzyszył specjalny ceremoniał. Kandydaci musieli podjąć się szeregu prób i poddać się ablucjom oczyszczającym, rodzajowi chrztu uwalniającego od grzechów. Dokonywano go zazwyczaj za pomocą wody, o czym świadczą liczne w świątyniach mitrejskich fontanny, sadzawki, czy strumienie. Natomiast, przy dopuszczeniu do wtajemniczenia na poziom Lwa czy Persa, oczyszczenia dokonywano polewając ręce i język miodem3. Ciekawy ceremoniał stosowano przy inicjacji na żołnierza. Do kandydata zbliżano zawieszony na mieczu wieniec, ten zaś odsuwał go mówiąc, że jego jedyną ozdobą jest Mitra. Odtąd nigdy nie nosił już wieńca, oraz odmawiał jego zakładania nawet podczas ważnych uroczystości, jak na przykład przyjmowania odznaczeń wojskowych, mówiąc; „on należy do mojego boga”, bądź „Mitra jest moją prawdziwą koroną”.4 Poza tym wiele inicjacji, jak zresztą świadczą zachowane gdzieniegdzie freski dotyczy prób odwagi i wytrzymałości na ból.
Najwyższym stopniem wtajemniczenia był Ojciec, który przewodniczył obrzędom. Podczas nabożeństwa poświęcał chleb i wodę zmieszaną z winem i spożywał go, podczas wspólnego posiłku wraz z innymi wtajemniczonymi.
Miraizm wystawiony był przez to na wrogość chrześcijan dostrzegających zbieżność jego doktryny i obrzędów z własnymi. Tertulian, którego ojciec był wtajemniczony w misteria mitrejskie nazywa je nawet „diabelska parodią eucharystii”. Obrzęd ten kojarzący się rzeczywiście z chrześcijańską eucharystią budzi do dziś kontrowersje.
Dopiero przejście trzech pierwszych stopni wtajemniczenia, do których przystępować mogły nawet dzieci dawało przywilej uczestnictwa w misteriach. Zaś wszyscy niżsi stopniem wyznawcy, podobnie jak katechumeni chrześcijańscy mieli prawo przebywać w tym czasie, tylko w przedsionku prowadzącym do kaplicy właściwej.
Polski badacz Tadeusz Zieliński5 analizując siedmiostopniową symbolikę misteriów mitrejskich skojarzył katolicki rejestr grzechów głównych z pewnym wierszem Horacego. Jak wiadomo grzechów jest siedem, jeśli w ich łacińskim brzmieniu przeczyta się kolejno po pierwszej literze każdego z nich otrzymamy wyraz SALIGIA. Bowiem pycha to Superbia, łakomstwo Avaritia, lubieżność Luxuria, gniew Ira, obżarstwo Gula, zazdrość Invidia, lenistwo Acedia. Daje to razem właśnie ‘Saligia’, słowo nic nie znaczące, acz łatwe do zapamiętania. Powszechnie uważało się, iż ten mnemotechniczny trik pochodzi z Sentencji Piotra Lombardczyka, największego teologa XII wieku. Ma więc stosunkowo późny, chrześcijański rodowód. Ojcom kościoła przyświecała tu jednak reguła: ”Cokolwiek, kiedykolwiek, przez kogokolwiek dobrze było powiedziane, należy do nas chrześcijan” 6 Dlaczego więc i w kwestiach etyki chrześcijaństwo nie miałoby się inspirować antykiem, skoro jak wiadomo św. Ambroży zaczerpnął naukę o czterech cnotach kardynalnych poprzez Cycerona z etyki stoickiej, a pośrednio z psychologii Platona?
Takie pytanie zadał sobie Zieliński wobec nauki o siedmiu grzechach kardynalnych, czy aby i one nie mają, łącznie nawet z ich mnemotechniczną kolejnością źródeł antycznych? Natknął się bowiem na pewien wiersz Horacego z pierwszego listu,7 w którym przeplatają się one, w strofach poematu w tej samej kolejności.
A więc nauka o siedmiu grzechach jest, nie tylko starsza niż chrześcijaństwo, ale i sam Chrystus. Zieliński kojarzy je z astrologią na podstawie pewnego komentarza Serwiusza (IV w.) do Eneidy Wergiliusza. Jak już wiemy stref planetarnych jest w niej siedem co budzi skojarzenia właśnie z liczbą owych grzechów. Komentarz Serwiusza to potwierdza: „Filozofowie zaś uczą, co zstępująca dusza w każdej sferze traci. W związku z tym także i astronomowie utrzymują, że nasze ciało i nasza dusza są podwładne każdemu z bóstw planetarnych, tak że dusze przy swoim zstąpieniu niosą ze sobą lenistwo Saturna, gniewliwość Marsa, lubieżność Wenery, chciwość Merkurego i władczość Jowisza. Te wpływy mącą duszą i pozbawiają ją zdolności przejawiania własnej siły i zdrowotności” 8
Jak widać jednak, brakuje dwóch pozostałych grzechów i odpowiadających im planet. Chodzi tu o ‘światła’ (‘phota’), czyli o Słońce i Księżyc, odróżniane od planet właściwych. Im brakuje obżarstwa i zazdrości. Zieliński wysuwa tu hipotezę, iż obżarstwo można przypisać Słońcu, z racji jego „wszechpożerającej siły żaru”, a żółty Księżyc łączy się
z podwładną mu duszą „oblaną żółcią zazdrości”.9 Tak więc każdej planecie przypisana byłaby pewna słabość, zła skłonność, z którą inicjowany musiał się zmierzyć i ją pokonać.
Co oznaczała cała ta enigmatyczna symbolika, czerpiąca z tak wielu mitologii? Jaki był sens inicjacji i przechodzenia przez kolejne stopnie wtajemniczeń? A
by odpowiedzieć sobie na te pytania, należy, z braku bezpośrednich przekazów (tekstów liturgiczncych) odwołać się do analogicznego (by nie powiedzieć identycznego) modelu kosmosu u gnostyków, a także poglądów na wędrówkę dusz wyrażonych w dialogach Platona i spekulacjach neoplatoników. Jak się okaże, te modele i mity z powodzeniem tworzą spójny i jak wszystko wskazuje bliski rzeczywistości obraz sensu inicjacji w te synkretyczne misteria.
Jak była o tym mowa, w poprzednim rozdziale gnostycki model świata był więzieniem w którym przyszło żyć, ludziom – upadłym bogom, którzy zapomnieli o swej boskości.
Platon w siódmej księdze Państwa przedstawia Glaukonowi następującą wizję; „Wyobraź sobie ludzi siedzących w podziemnym przestworzu, w jakiejś jaskini, z wejściem otwartym dla światła i długą ścieżką przebiegającą przez całą długość groty”10. Dalej objaśnia, iż obraz ten jest metaforą ludzkiej kondycji w fizycznym świecie, który jest jedynie niedoskonałym odbiciem świata idei.
Z kolei neoplatonik Porfiriusz w „Grocie nimf”, dziele komentującym pewien ustęp z „Odysei” stwierdza, iż starożytni widzieli w jaskiniach „obraz kosmosu”, „symbol wszechświata zrodzonego z materii”11. Były więc symbolami kosmosu rozumianego jako świat zmysłowy za sprawą swych właściwości. Są one bowiem; „ciemne, skalne i wilgotne”12. Te cechy są antytezą świata umysłowego, a ściślej świata jaźni, który zawsze kojarzony był ze światłem, bezcielesnością i nieuchwytnością.
Dalej pisze on, że Persowie (mitraiści?) nazywali 'jaskiniami' miejsca wtajemniczeń, gdzie objaśniali zstępującą i wstępującą drogę dusz. Zaratustra miał poświęcić jedną z jaskiń Mitrze, a przedmioty w niej ułożone symbolizowały elementy i sfery kosmosu13.
Co jest również bardzo istotne, sam Mithra przedstawiany był często na reliefach jako ten, co narodził się ze skały, lub kosmicznego jaja. Być może jednak, jak na to wskazuje powyższy kontekst i na co zwraca uwagę prof. Ulansey14 nie chodzi tu o fizyczne narodziny, czy w ogóle o narodziny, ale raczej o przekroczenie barier kosmosu. Przedstawienia bowiem zwracają uwagę na fakt bycia Mithry poza sferyczną skałą/jajem. W tym wypadku, o ile mitrejska jaskinia jest kosmosem widzianym od wewnątrz, sferyczna skała z której wynurza się Mithra byłaby jego przedstawieniem od zewnątrz. Taką interpretację potwierdza to, że wokół owej „skały” owija się często wąż będący znanym orfickim i gnostyckim wyobrażeniem kosmosu otoczonego przez Lewiatana. W takim wypadku chodziłoby więc nie o narodziny Mithry ze skały lecz, co najwyżej o jego „ponowne narodziny”, jako inicjowanego. O wejście w sferę hiperkosmii, po przekroczeniu bariery kosmosu (skałą = materia). Co więcej Mithra dokonuje owego aktu samodzielnie, o czym świadczy łopata w jego ręku (w drugiej ręce trzyma zazwyczaj nóż).
Mitrejska grota (lub podziemna świątynia) była więc miejscem początku, inicjacji to w niej świętowano 25 grudnia jako dies natalis sol invicti, narodziny boga Mitry ze skały. Samo słowo „inicjacja” wywodzi się od łacińskiego initium – początek, stąd bierze się słowo inicjować czyli zapoczątkować. „In ire” oznacza również wchodzić i wiąże się z Janusem, bogiem opiekuńczym początku. Staje się więc jasna geneza słowa Janua (od nich januarius – styczeń, a więc miesiąc inaugurujący początek roku, oraz drogi wstępującej Słońca po ekliptyce) - wejściowe wrota, w tym wypadku wrota północne, otwierające przestrzeń inicjacji stanowiącej most łączący niebiosa z ziemią.
Wrota te Porfiriusz umieszcza w znaku Koziorożca: „Rzymianie świętują saturnalia, kiedy Słońce jest w sferze Koziorożca...w tym festiwalu niewolnicy odgrywają role ludzi wolnych... Takie święta ukazują zamiar ich twórcy, że mianowicie ci, którzy stali się niewolnikami, za przyczyną bramy nieba są teraz wyzwoleni przez święto Kronosa (to jest Koziorożca) jako powstali z martwych i mając nowe narodzenie. Ścieżka biorąca swój początek u Koziorożca jest drogą zstępowania. Dalej, jako że bramę nazywają Janua to miesiąc otwierający zwą januarius, kiedy to słońce powraca do Koziorożca, czyli ku wschodowi i powoli podnosi się ku północy”15.
Saturn jest patronem dusz zstępujących jako że sam wedle mitu niesiony namiętnością seksualną zstąpił z nieba za co został ukarany kastracją. Tu warto wspomnieć, że dusze zstępujące na Ziemię przejmowały w zależności od czasu narodzin tendencje stref planetarnych i znaków zodiaku im patronujących. Tak tłumaczono cechy charakterologiczne, co zresztą przetrwało w modnej do dziś astrologii.
W tym wypadku miejsca przecięcia się zodiaku z ekliptyką, a więc punkty przesilenia słonecznego letniego i zimowego wyznaczały kosmiczne wrota. Północne wejście było do zstępowania dusz ku Ziemi, zaś południowe dla wstępowania ich w sferę gwiezdną, aż wreszcie hyperkosmiczną – Empireum.
Wedle Homera jednak; „Tego wejścia ludzie przekroczyć nie mogą, należy ono bowiem do Nieśmiertelnych”16. Czyżby więc, wyznawca Mithry dochodząc do ostatniego stopnia wtajemniczenia stawał się „nieśmiertelnym” w sensie duchowym, a więc równy bogom? Jest to wielce prawdopodobne, gdyż, jak już zostało wspomniane przez Celsusa celem tych misteriów była wędrówka przez siedem sfer planetarnych ku górze, czyli ku wyzwoleniu z „planetarnych” uwarunkowań, żądz i skłonności niższego ja.
Jako żywo przypomina to gnostycką koncepcję sferycznego świata materii stworzonego przez Demiurga i strzeżonego przez jego archontów (Eony), strażników poszczególnych bram.
Porfiriusz konkluduje; „Powiązanie Raka i Koziorożca z dwoma „wejściami” pochodzi z czasów teologów, podczas gdy Platon mówi o dwóch „otworach”, Numeniusz i Kroniusz twierdzą, że brama Raka jest tą, przez którą zstąpili, zaś wstąpili bramą Koziorożca. należy zauważyć, że Rak jest w kierunku północnym, to jest właściwym dla zstępowania, a Koziorożec sytuuje się w kierunku południowym, to jest stosownym dla wstępowania. Północne sfery należą do dusz zstępujących ku narodzeniu i północne wejście do jaskini jest ową „ścieżką zstępowania”. Południowe sfery należą nie do bogów, ale, ściślej, do tych, którzy wstępują do nich”17.
Wygląda więc na to, że dusza dopiero przekroczywszy ostatnią barierę wkracza w świat bogów.
Zanim jednak do tego dojdzie musi stanąć twarzą w twarz z ostatnim, tajemniczym i przerażającym bóstwem.

(fragment książki)

niedziela, 15 listopada 2009

Poza Kościołem nie ma zbawienia – narodziny ortodoksji - monopol Rzymu

Chrześcijaństwo, po ostatecznym zerwaniu z synagogą i pójściu drogą wskazaną przez Pawła z Tarsu stało się w I i II w. dużą, liczącą nawet do kilkunastu milionów grupą rozproszoną we wszystkich centrach cywilizacyjnych ówczesnego Imperium1. Niosło to za sobą wiele konsekwencji, z których chyba najważniejszą było to, iż ruch ten, by utrzymać jednolitość przy takim rozproszeniu członków potrzebował doktrynalnego kanonu, ten zaś wymagał powstania hierarchii, która stałaby na jego straży.
W tym celu wynaleziono „ortodoksję” i biskupią strukturę administracyjną z najwyższym biskupem, w tak zwanej „Stolicy Apostolskiej”, rzeczy dotąd nieznane. Uniwersalizm Kościoła, jako jednej i nierozerwalnej struktury ogólnoświatowej otrzymał w I w. od biskupa Antiochii Ignacego przymiotnik, pod którym znany jest do dziś, a mianowicie „katolicki”, czyli powszechny.
O ile pierwszych chrześcijan, zwłaszcza w dobie prześladowań charakteryzowała wierność ewangelicznym ideałom, to narodziny hierarchii i wyłonienie z niej Kościoła wiązało się z zaciekłą rywalizacją gmin roszczących sobie prawa do pierwszeństwa i w rezultacie bardziej przypominało to wojny karteli narkotykowych (narkotyk - obietnica zbawienia), niż uczone spory świętych mężów. Uciekano się do wszelkich środków by zdyskredytować przeciwnika, od pomówień do oskarżeń o herezję. O ile jeszcze, na początku sprawy takie załatwiało się podżegając do fizycznej rozprawy sfanatyzowany motłoch (głównie na Wschodzie, gdzie popularni byli uzbrojeni w pałki mnisi), to później, zwłaszcza na wyższym szczeblu posiłkowano się literą prawa. Nie bez znaczenia był fakt, iż od IV wieku za sprawą cesarza Konstantyna w sukurs Kościołowi przyszła władza wykonawcza, której nie wahano się podjudzać dla rozwiązania nierzadko personalnych zatargów ubranych w szaty sporów o dogmaty wiary. To wyjątkowo wstydliwy dla zwycięskiego Kościoła etap nazwijmy to „rozwoju”. Eksponując martyrologiczne wątki swojej historii, od Nerona począwszy na Dioklecjanie skończywszy, pomija on milczeniem czas, w którym z prześladowanego stał się prześladowcą. A prześladowania te nie dotyczyły wyłącznie antycznych kultów, na których notabene się wzbogacił zagarniając mienie i miejsca obrządków (pod wieloma kościołami w ich fundamentach odkrywa się świątynie Mithry, Dionizosa, etc) lecz właśnie i to w pierwszej kolejności, bo już od soboru w Nicei w 325 r. własnych współbraci.
U samego zarania chrześcijaństwa, kwestiami doktrynalno - organizacyjnymi zajmowało się Kolegium apostolskie. W pewnym momencie jednak, w miarę narastania sporów z nowicjuszami powołało ono nowe kolegium – siedmiu diakonów zajmujące się świeżo nawróconymi hellenistami. W tym pierwszym okresie wyróżnić można też dwie hierarchie; pierwsza wędrowną, złożoną z misjonarzy, apostołów, proroków, druga zaś była osiadła2. Na czele wspólnoty stał prezbiter (od greckiego – starszy), do pomocy mając diakonów i lektorów.
Z czasem, gdy chrześcijaństwo rozprzestrzeniło się na główne ośrodki życia kulturalnego Imperium wyłoniła się funkcja kolegialnie wybieranego biskupa. Później w II i III wieku największe zgromadzenia chrześcijańskie z biskupstw przemianowywały się na patriarchaty lub stolice apostolskie. W tym czasie istniały już patriarchaty; Antiochii, Aleksandrii i Rzymu i to między nimi dochodziło do sporów o pałeczkę pierwszeństwa. Znacznie później w IV w. powstały patriarchaty w Konstantynopolu i Jerozolimie wspólnie składając się na pentarchię Aleksandrii, Antiochii, Rzymu, Konstantynopola i Jerozolimy.
Ugruntowanie się tradycji katolickiej i ortodoksji, oraz wysunięcie się Rzymu na prowadzenie było procesem ściśle wplecionym w grę polityczną prowadzoną z władzami Imperium już od Konstantyna.
Ale dlaczego akurat Rzym? Na pewno nie dlatego, iż był on jakimś istotnym centrum kultu chrześcijańskiego, wręcz przeciwnie. Względy były czysto polityczne. Co prawda tradycja kościelna przekazuje nam apostoła Piotra jako pierwszego biskupa Rzymu i to z polecenia samego Chrystusa („Tu es Petrus”). Przeczy temu jednak historia i zwykła logika. Jak pisze Jan Wierusz Kowalski3; „wszystko zdaje się wykluczać, iż Piotr był pierwszym biskupem Rzymu”. Podaje on dwa powody; po pierwsze gmina rzymska ukonstytuowała się zanim przybył do niej jakikolwiek apostoł, a po drugie nie ma żadnych świadectw o pobycie Piotra w Rzymie. Nie wspomina o tym ani słowem apostoł Paweł. Zresztą, nawet gdyby hipotetycznie założyć prawdziwość zwieńczonej męczeńską śmiercią wizyty Piotra w Rzymie, to nie ma powodu przyjąć, iż był on biskupem, gdyż po prostu ówcześni chrześcijanie nie znali jeszcze tej funkcji. Bliższe przyjrzenie się historycznej genezie supremacji Rzymu i roli apostoła Piotra odsłania prosty fakt; cała opowieść o sukcesji Piotrowej jest bajeczką, sfabrykowaną naprędce i przez to bardzo nieporadnie dla czysto politycznych celów.
Trzeba bowiem pamiętać, iż II stulecie jest momentem, w którym zaczęła się zarysowywać hierarchia kościelna, a z nią rywalizacja ośrodków decyzyjnych i odłamów doktrynalnych. Bronią w tej bezpardonowej walce były „pseudoepigrafa” i naprędce fałszowane „listy apostolskie”. Strzegły one tak zwanej „ortodoksji”, która rzekomo istnieć miała od zarania ruchu, a w istocie była to po prostu ta doktryna, która odniosła sukces.
Jak wiadomo historię piszą zwycięzcy. Bowiem każdy z wczesnych ojców Kościoła miał własne zapatrywania doktrynalne i każdy mógł zostać uznany, wedle ostatecznych kryteriów za heretyka.
Powstaje w reakcji na tendencje partykularne urząd biskupi zastępując tym samym pierwotny kolegialno-brezbiterialny system. Początkowo wybierali go wierni całej gminy, potem zaś kolegium starszych. Dano mu też genealogię, oczywiście apostolską. Paweł i Piotr uważani na równi za „ojców założycieli” i pierwszych spośród apostołów. Potem jednak na prowadzenie wybił się Piotr za sprawą Anicetusa i rzymskich prezbitrów, dla których Paweł był zbyt gnostyczny, oraz przez fakt promowania go przez konkurencyjnego biskupa ze wschodu Marcjona.
Piotr potrzebował męczeńskiej śmierci. Historia o niej była inwencją między innymi Klemensa Aleksandryjskiego, Orygenesa, jak i Tertuliana, który wymyślił, czy raczej uzasadnił motyw kluczy Piotrowych w traktacie „Żądło Skorpiona” z ok. 211 r. Poza tym przypisano współautorstwo ewangelii Marka Piotrowi, jako „jego towarzyszowi”.
Aby jednak dać bezdyskusyjny mandat biskupi Piotrowi trzeba było autorytetu samego Jezusa, dlatego też fragment z ewangelii Marka, 8;29,30;
“ A on ich zapytał, Ale kim powiecie, że ja jestem? I Piotr odpowiedział mu, Ty jesteś Chrystusem. A on im nakazał, aby nikomu o tym nie mówili.” rozbudowano o językowy żart w 16 rozdziale Mateusza (16.15,20): „ty jesteś Piotr i na tej opoce zbuduję mój kościół ; a bramy piekielne nie zwyciężą go. I tobie dam klucze do królestwa niebieskiego; I cokolwiek zwiążesz na ziemi będzie związane w niebie; A cokolwiek rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie.
A potem nakazał swym uczniom, aby nikomu nie mówili że on jest Jezusem Chrystusem.”
Problemem jest jednak to, że owa gra językowa ma sens tylko po łacinie; „Tu es Petrus” (Petros – Piotr/ petrus kamień), a Jezus po łacinie nie mówił. W grece zdanie traci sens; „Szymonie jesteś Cefas (skała), jak i po aramejsku, który był językiem Mesjasza; ‘Shimeon, jesteś Kipha.’
Zresztą autentyczność cytowanego ustępu z Mateusza kwestionowana jest przez biblistów również ze względu na podobieństwo z wypowiedzią nauczyciela Sprawiedliwości z Księgi Hymnów z Qumran (VII, 9). Mówi on tam; „Na skale ugruntowałem moją budowlę/ A odwieczne fundamenty mają podstawę./ Wszystkie moje ściany są jako mur wyprostowany,/Który się nie zachwieje”4.
Do całej tej piramidy bzdur dołożył cegiełkę biskup Ireneusz z Lyonu, który w latach 170-180 n.e. prowadził zażarte spory doktrynalne z tak zwanymi „heretykami”, czyli tymi, którzy ośmielali się nie myśleć wedle linii Kościoła. A Ireneusz myślał kategoriami organizacji, sprawnej i centralnie sterowanej. Dlatego też przeciwstawiał się oponentom autorytetem „list biskupich”, rzekomo wywodzących się od apostołów. O tym, że były to jego mistyfikacje wyssane z palca, świadczy choćby takie kuriozum, iż pierwszym biskupem miał być Linus, mianowany przez apostoła Pawła, a drugim Anakletus wyznaczony przez Piotra, który to miał zginąć 10 lat wcześniej za panowania Nerona! Groteskowej całości dopełnia imię szóstego biskupa – Sixtus, świadczące już chyba tylko, albo o braku inwencji, albo właśnie o pewnej dozie ironii. Poza tym brak jakichkolwiek informacji o owych dwunastu (jaka piękna liczba!) do czasów Ireneusza biskupach. Wobec tego uśmiech politowania budzi fakt, iż owa lista jest do dziś jedynym „źródłem” historycznym papiestwa w pierwszym wieku.
Z tej listy Anicetus (156-166) był jedynym, który został zidentyfikowany jako biskup przez korespondencje z Polikarpem ze Smyrny w sprawie daty Wielkanocy i stosunku do zwolenników Montanusa. On też (dlaczego dopiero po ponad stu latach?) odnalazł w Rzymie rzekomy grób Piotra i Pawła, wiążąc stolicę z dwoma naraz apostołami.
Poza tym jednak Ireneusz powiązał domniemaną „sukcesję apostolską” z ortodoksją. Bazą doktrynalną były, wedle niego, o tej pory tylko cztery ewangelie; Jana, Łukasza, Mateusza i Marka, albowiem liczba cztery ma znaczenie symboliczne. Poza tym, jego zdaniem, tylko te kościoły, które mogły się wykazać sukcesją apostolską posiadają depozyt prawdy. Gwarancją czystości doktryny było więc wykazanie, iż biskup danego kościoła jest spadkobiercą apostołów. Wobec czego, rzecz jasna, każdy kościół starał się dowieść prawowitości, co owocowało dziesiątkami list sukcesyjnych, oczywiście w większości fałszywych.
W końcu przyjęto zasadę Ireneusza, w myśl której każdy biskup prawowicie wybrany i zatwierdzony przez trzech innych biskupów, staje się automatycznie następcą apostołów. Co prawda pojawił się problem z sukcesją Piotra i Pawła do której pretendowały aż trzy ośrodki; Antiochia, Korynt, oraz wedle Ireneusza prawowicie Rzym, każdy z osobna potwierdzając to własnymi listami, lecz rozwiązał się on niemal automatycznie na korzyść Rzymu. Nie ze względu na jakąś szczególną aktywność religijną tego ośrodka, lecz na fakt, iż był on centrum ówczesnego życia politycznego i kulturalnego.
Tą ewolucję organizacji kościelnej i jej autorytetu w jakimś stopniu oddają zachowane teksty modlitw. W I stuleciu wierni kończyli je deklaracją; „wierzę w Kościół święty”, w II stuleciu dodawali jeszcze przymiotnik „powszechny”, a w III „apostolski i powszechny”5.
Pierwszym krokiem do supremacji stolicy apostolskiej była próba narzucenia przez biskupa Rzymu Wiktora pozostałym kościołom chrześcijańskim daty obchodzenia świąt Wielkanocy. Wschodnie kościoły z Azji Mniejszej, które pozostały przy żydowskiej dacie 14 Nisan zostały przezeń ekskomunikowane. Kilka lat później wybuchł inny konflikt, który miał się przewijać przez następne lata powodując rozdział między Rzymem, a pozostałymi kościołami. Otóż stronnictwo rzymskie, skupione wokół papieża Kaliksta reprezentowało tolerancyjną formułę chrystianizmu, nazbyt pobłażliwą wobec zaprzańców, którzy ulegli podczas prześladowań i zapalili kadzidło przed posągiem cesarza. Tak przynajmniej twierdzili oponenci, zazwyczaj greckiego pochodzenia, którzy wybrali wówczas pierwszego antypapierza – Hippolita. Spór wybuchł ponownie na kanwie ustawy synodu w Kartaginie z 256 r., która orzekała, iż ochrzczeni z rąk „heretyków” muszą zostać ochrzczeni ponownie dla powrotu na łono prawowitego Kościoła. Ustawę tą potępił biskup Rzymu Stefan I, co z kolei było niedopuszczalną ingerencją w ustawy synodu dla jego oponenta Cypriana biskupa konkurującej z Rzymem Kartaginy. Pod koniec III w. pojawiają się już na cmentarzach chrześcijańskich napisy z tytułem papa (papież) obok imion biskupów rzymskich. Za papieża Sylwestra odżył spór rygorystów moralnych (donatyści) z „liberałami”. Kościół w owym czasie zyskał aprobatę władz, Konstantyn jednak przeniósł środek ciężkości do nowo powstałego Konstantynopola, by zadowolić jednak rzymską gminę wzniósł jej bazylikę św. Piotra na Wzgórzu Watykańskim. Juliusz I pragnąc wykorzystać sojusz z Aleksandrią przeciw Azji Mniejszej, od dawna kwestionującej autorytet Rzymu zwołał sobór powszechny do Sardyki. Został on zignorowany przez biskupów wschodu, jak się okazało z tym większą korzyścią dla Juliusza, który wykorzystując uległość (albo obojętność wobec jego aspiracji) biskupów Zachodu, wymógł na nich uznanie prymatu jurysdykcji Rzymu. Był to pierwszy, naprawdę poważny krok na drodze do budowy „Stolicy Apostolskiej”. Kolejnym była działalność papieża Damazego, który nie przebierał w środkach by postawić na swoim. Wybrany w niejasnych okolicznościach, podczas których doszło do krwawych zamieszek ze zwolennikami jego równie wpływowego konkurenta Ursyna. Damazemu udało się jednak wydalić go siłą z Wiecznego Miasta, podczas czego padło 60 zwolenników Ursyna. Współczesny im historyk Ammian Marcellin, niechętny raczej chrześcijanom tłumaczył to następująco; „kto uzyskałby godność biskupa rzymskiego może być pewien, że nie zabraknie mu złota...”6. W tym świetle przestaje dziwić gwałtowność sporu.
Po tym potrzeba już było jedynie kosmetycznych retuszów, takich jak nadanie przez papieża Syrycjusza, przykładnego kontynuatora działalności Damazego nowego tonu swoim listom, w których pojawiają się coraz częściej wyrażenia, takie jak; „żądamy”, „wymagamy” i co już oczywiste - „rozkazujemy”7. Poza tym wtedy to ukuto termin „Stalica Apostolska” na oznaczenie Rzymu.
Damazy po objęciu 'tronu apostolskiego' nie szczędził wysiłków by wypromować Rzym jako stolicę papiestwa. Sytuacja w owym czasie przedstawiała się bowiem niekorzystnie dla Zachodu; cesarze od Konstantyna począwszy, do Teodozjusza preferowali nowy ośrodek władzy Konstantynopol, który po II soborze powszechnym (odbywającym się w nim właśnie i to bez udziału Damazego) otrzymał pozycję religijnego lidera na Wschodzie. Trzeba było więc energicznych i śmiałych decyzji. Damazemu nie brakowało jednak rzutkości i talentu do 'marketingu'. Wypromował Rzym, nie tylko jako miejsce nauki i męczeństwa apostołów Piotra i Pawła, co czyniło już wielu biskupów przed nim, owszem odnowił rzekomą kryptę św. Piotra ale i rozbudował kult męczenników. Na miejscu niszczonych świątyń pogańskich stawiano pośpiesznie pomniki herosów chrześcijaństwa, dorabiano im nieraz legendy martyrologiczne, a wszystko to okraszono wierszowanymi epitafiami. Poza tym odnowiono katakumby i kryptę papieską na wzgórzu Kaliksta. Wszystko to zapoczątkowało pielgrzymki do Wiecznego Miasta, które, nawet jeśli miało potężnych konkurentów, w wyobraźni wiernych wzrastało na historyczne centrum. Poza tym papież ów stworzył podstawy kancelarii papieskiej kolekcjonując postanowienia pisemne, zwane później 'dekretałami'.
Damazy nie zapomniał również, iż kluczem do ortodoksji jest Słowo Boże, tak więc ogłosił katalog ksiąg kanonicznych Pisma Świętego i polecił swojemu poplecznikowi Hieronimowi dokonanie pierwszego jego przekładu na łacinę zwanego Wulgatą. Jakby tego wszystkiego było mało, za panowania tego właśnie papieża i co wielce prawdopodobne z jego inicjatywy, rzymskie saturnalia i święto narodzin Słońca przypadające na 25 grudnia zakazane jak i inne obrządki pogańskie przez Teodozjusza stało się świętem narodzin Chrystusa!
Wszystkie te kroki przyniosły oczekiwane rezultaty już w niedługim czasie, lecz pełne plony wydawały na przestrzeni kolejnych dziesięcioleci.
Ostatecznie prymat Rzymu potwierdzony został decyzją Soboru Rzymskiego w 382 r. Nie oznaczało to jeszcze, że pozostałe ośrodki władzy kościelnej ot tak uległy autorytetowi Rzymu, zwłaszcza, że przestał on być już wówczas głównym ośrodkiem władzy politycznej, która za Teodozjusza przeniosła się już z Konstantynopola do Mediolanu. Rezydował w nim niezwykle ambitny i apodyktyczny 'doradca' cesarza Teodozjusza, biskup Ambroży.
Spory te jednak, były wówczas tłem dla głębszego podziału doktrynalnego.
Arianizm był bowiem, bo o nim tu mowa najpoważniejszą „herezją” z jaką przyszło się zmierzyć Kościołowi wiernemu nicejskiemu wyznaniu wiary. Nauka ta głoszona przez Ariusza, duchownego kościoła w Aleksandrii w IV w. miała solidne podstawy w Ewangelii. Negowała ona ideę trójcy świętej, Jezusa, uznając za syna Boga, nie tożsamego z nim.
Arianie powoływali się na następujące fragmenty biblijne; ewangelia Marka 13,32: „Lecz o dniu owym lub godzinie nikt nie wie, ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko Ojciec.”, Marka 10,18; „Jezus mu rzekł: Czemu nazywasz Mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg.”, Jana 20,17; „Rzekł do niej Jezus: Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj si do moich braci i powiedz im: Wstępuje do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego”.
To tylko nieliczne przykłady, z drugiej jednak strony przeciwnicy arian wywodzili podobną liczbę cytatów z Nowego Testamentu dowodząc jednak czegoś zupełnie innego, tożsamości Boga z Synem. Kto więc miał rację? Można by było odwołać się do słów tego, o kogo toczył się spór, gdyby nie to, iż sam miał rozterki, raz stwierdzając kategorycznie u Jana; „Ja i mój Ojciec jesteśmy jednym” (Jan 10.30), by w końcu u Mateusza poddać się wątpliwościom; „Boże, mój Boże, dlaczego mnie opuściłeś? (Mateusz 27.46)...

piątek, 13 listopada 2009

Deifikacja cesarzy rzymskich

Nowy ustrój rzymski, jaki wykształcił się po upadku republiki, pryncypat wziął nazwę od stanowiska princepsa, czyli pierwszego senatora, które Oktawian przyjął i zachował do końca życia. Pryncypat stanowił połączenie faktycznej monarchii z ideologią oraz instytucjami republikańskimi i opierał się na "powszechnej zgodzie" (consensus universorum). Uprawnienia były w nim nadawane przez senat i lud. Cechy charakterystyczne tego ustroju to rządy osobiste (auctoritas) i głęboki szacunek dla tradycji (mores maiorum).
Kolejnym krokiem który zdystansował władcę od ludu była deifikacja. Pierwszym władcą rzymskim deifikowanym ustawą senatu w roku 44 p.n.e. był Juliusz Cezar.
Na Kapitolu stał jego posąg z napisem; „Cezarowi półbogu”, w maju zaś 45 roku po powrocie z Hiszpanii w świątyni Kwiryna stanęła jego podobizna z podpisem „Deo Invicto” („Bogu Niezwyciężonemu”)(Tondel J., Jak cesarze rzymscy stawali się bogami, Mówią Wieki, nr. 9 1974 r., str. 25.)
Jednakże senat patrzył na te próby wyjątkowo niechętnie i dopiero śmierć przyniosła mu apoteozę. Regułą była zresztą taka kolejność rzeczy. Złamał ją dopiero Kommodus konsekrując się za życia. Odbierał on cześć boską jako sam Herkules.
Kaligula i Neron byli cesarzami, którzy folgowali profitom przysługującym z tytułu ich boskości, między innymi egzekwując orientalny zwyczaj proskinesis – padania na twarz przed władcą. Oficjalnie wprowadzony został on dopiero w czwartym wieku.
Jak charakteryzuje przemiany ideologiczne Jean Paul Roux; „Przekonanie, że władca jest bogiem żyjącym na ziemi zapanowało wreszcie powszechnie. Na dłuższą metę stało się ono nieodzowne dla ludu, który się tego domagał i który zarazem w dużej mierze utracił wiarę w jakichkolwiek innych bogów. W zbyt wielkim, wielorasowym i coraz bardziej materialistycznie nastawionym Cesarstwie narastający kult cesarza stawał się najpotężniejszą podporą religii. Cesarze z dynastii Antoninów rozumieli, że należy go podsycać i czynili to głosząc coraz intensywniej nadnaturalne przymioty władcy. Uznawanie boskości Cezara stało się dowodem obywatelskiej cnoty, a kult cesarza jednym z najpotężniejszych przejawów rzymskiej religii”.(Roux J.P, Król mity i symbole, Bellona, Warszawa 1998 r., str. 100)
W II wieku rozbudowaniu ulega rytuał pogrzebowy cesarzy wzbogacając się zarówno o symbolikę podkreślającą boskość zmarłego, jak i wizualne efekty oddziałujące na wyobraźnię widzów. Zmarłego poddawano dwukrotnej kremacji. Pierwsza dotyczyła ciała i była prywatną sprawą domu cesarskiego. Po spaleniu zwłok na stosie, resztki w postaci kości składano w mauzoleum.
Druga zaś kremacja miała wymiar symboliczny i duchowy. Stanowiła publiczną demonstrację apoteozy zmarłego.
Uroczystości pogrzebowe odbywały się na ogół na Polu Marsowym. Wystawiano podczas oficjalnego pogrzebu idealnie wymodelowaną woskową kukłę cesarza znajdującą się w pozycji horyzontalnej. Traktowano ją jak człowieka do tego stopnia, iż zdarzyło się na pogrzebie Pertinaksa w 193 r., że niewolnicy odganiali wachlarzami muchy z przed twarzy 'zmarłego'. Z kolei kukła Septymiusza Sewera przez siedem dni czekała na swoją kremację wystawiona przed pałacem na Palatynie udając chorego cesarza. Socjotechniczna gra posunęła się nawet do tego, iż odbywały się przed nią specjalne konsylia lekarskie orzekające o stanie zdrowia (Tondel J., Jak cesarze rzymscy stawali się bogami, Mówią Wieki, nr. 9 1974 r., str. 28).
Po uroczystościach żałobnych kukła cesarza ustawiana była na specjalnym rusztowaniu, gdzie następowało jej spalenie. Ponadto na szczycie stosu umieszczano klatkę z orłem. Gdy konstrukcja zaczynała się palić uwalniano go uchylając drzwiczki. Kukła topiła się nie pozostawiając śladu, zaś orzeł, symbol cesarza wzbijał się ku niebu.
Potwierdzenie tych rytuałów odnaleźć można na monetach zawierających wizerunki cesarza wzbijającego się ku niebu na kwadrydze, obok orła i objaśniające słowo consecratio. Apoteoza nie omijała kobiet, te swoją podróż odbywały na pawiach.
Proces ubóstwienia w dynastii julijsko – klaudyjskiej objął jedynie Augusta i Klaudiusza, z Flawiuszów Wespazjana, zaś poczynając od Nerwy (98 r n.e.) wszystkich cesarzy.
Okres od III w. to początek długiego końca; powolna, przerywana chwilowymi ozdrowieńczymi zrywami agonia Imperium. Pogłębiający się kryzys Imperium skłonił cesarzy do podjęcia dalece idących środków zaradczych. Odpowiedzią miał być większy centralizm, dążenie do absolutyzacji władz. Wymagało to rzecz jasna nowej podbudowy ideologicznej, analogicznej 'centralizacji' religijnej, gdyż, jak trzeba pamiętać religia należała przede wszystkim do sfery publicznej. A więc szukano rozwiązań jeśli nie monoteistycznych to przynajmniej wynoszącymi jedno bóstwo na piedestał.
Jednak zrzeczenie się, najpierw przez Teodozjusza w 379 r., a nieco później przez Gracjana tytułu pontifexa maximusa stanowiło symboliczny akt rozerwania szczególnej więzi jednoczącej regnum i sacerdotum. Odtąd miały być to strefy rozdzielne, co podkreślał mocno zwłaszcza Kościół zachodni.
Jak to podsumowuje cytowany już włoski badacz Julius Evola; „Epoka imperialna wykazuje, w ciągu swego rozwoju, tą podwójną, sprzeczną naturę: z jednej strony, teologia, metafizyka i liturgia władzy królewskiej stawały się coraz bardziej odseparowane; z drugiej strony, istniało wiele nawiązań do nowego Złotego Wieku. Każdy cesarz uznawany był formułą expectate veni; jego pojawienie się ponawiało mistyczne wydarzenie (adventus augusti), któremu towarzyszyły naturalne zjawiska, zaś jego upadek znakowany był przez złe omeny. Był on redditor lucis aeternae (Konstancjusz Chlorus); był również pontifex magnus i tym, który otrzymał od olimpijskiego boga uniwersalne dominium symbolizowane przez kulę. Korona przypominająca promienie słoneczne oraz berło króla niebios były królewskimi insygniami cesarza. Jego prawa uznawane były za święte lub boskie. Nawet w senacie, konsekrująca go ceremonia miała charakter liturgiczny. Jego wizerunek był czczony w świątyniach różnych prowincji, przedstawiany na licznych sztandarach wojennych, uznawany za najwyższy punkt odniesienia fides, kultu jego żołnierzy oraz symbol jedności imperium.” (Evola Julius, Zanik zachodniej Tradycji, za; http://www.juliusevola.tk/)

(Jest to fragment książki poświęconej przyjęciu chrześcijaństwa w starożytnym Rzymie - już wkrótce dostępna na allegro)

Społeczeństwo a teoria gier

Każda cywilizacja, społeczeństwo, wreszcie najmniejsza zbiorowość ludzka ma swoje pisane, bądź nie reguły i wartości. Składają się one na pewien kod kulturowy; ideomatrycę, by użyć sformułowania Jana Stachniuka.
Każdy człowiek żyjący w danej społeczności zobowiązany jest grać w pewną grę wedle panujących w niej zasad. Innymi słowy przydzielona zostaje mu, bądź też, tak jak dziś wybiera sobie pewną rolę społeczną. Nawet jeśli z rolą łączą się niedogodności, jest ona najczęściej akceptowana, gdyż człowiek, jako zwierze stadne woli znaczyć niewiele w stadzie, niż nic poza nim. Poza społecznością jest chaotyczny świat natury, braku norm, etykiet i kodów kulturowych. Człowiek zaś broni się przed chaosem i dezintegracją; „poprzez zakotwiczenie (...) życia w metafizyce i instytucjonalnych „zasadach” – Bóg, Kraj, Rodzina, Prawo – bazujących na przywilejach wydawanych przez władze dysponujące przymusem (na takiej samej zasadzie jak wydaje się licencję na polowanie), przepajających nas poczuciem oficjalności, autentyzmu i bezpieczeństwa, co pozwala odsunąć na bok uczucie, że dokumenty te nie są warte nawet papieru, na którym zostały spisane (tak jak paszport ustanawia czyjąś tożsamość mimo, że może być podrobiony)” (Ligotti Thomas, The Conspiracy Against the Human Race, za; www.zacmienie.org)
W ten sposób powstaje świat sztuczny, oparty na ideach i ich symbolach tworzących pewną ideomatrycę, którą niczym na powielaczu instytucje władzy odciskają na kolejnych szczeblach hierarchii. Rodzi się Matrix. Jego idee powielane są przez instytucje władzy. Kiedyś funkcję takiego powielacza spełniał Kościół, z kazaniami z ambony kierowanymi do najprostszych i najniższych nawet elementów społecznej układanki, dziś zastąpiły go media.
Matrix sięga jednak głębiej, niż się to się nawet wydaje programistom społecznym. Oni sami przecież są również tylko ludźmi, którzy warunkowani są przez wbudowane oprogramowanie; kod DNA. To on każe nam łączyć się automatycznie w stada/ hordy/ plemiona/ klany/ bractwa/ związki etc. etc., gdyż jesteśmy z natury zwierzętami stadnymi; ssakami.
Na przestrzeni wieków, w cywilizacjach „czasu wolnego” (by użyć terminu Roberta Antona Wilsona), w wyższych warstwach powstały jednak techniki kontroli i deprogramowania poszczególnych obwodów neurogenetycznych, a więc między innymi i naszych mechanizmów stadnych. Techniki te pomagały poznać reguły gry, której podlegamy i zmieniać je wedle uznania. Gdy zaspokojone zostaną podstawowe potrzeby fizycznego istnienia (bezpieczeństwo, terytorium, pozycja społeczna) u jednostek predysponowanych pojawia się pytanie co dalej? I dlaczego?
Tacy ludzie zaczynają nie tylko grać we własne gry, ale i ustalać ich reguły. Czasem tworzą pewien Matrix stawiając się w jednym szeregu ze stwórcą. Dlatego też zazdrosny demiurg judeochrześcijaństwa zawsze obawiał się konkurencji. Kim był Szatan, biblijne uosobienie zła, jeśli nie konkurentem, który nakłonił ludzi do poznania zasad gry? Podobnie jest w przypadku społeczeństw; magowie, alchemicy i okultyści nie mieli raczej łatwego życia.
Ten, kto wykraczał poza normy społeczne kończył jako banita.
Piętno przestępcy dotyczy każdego, kto wykracza poza normy prawne danego państwa. A tymczasem, czym jest w istocie gang, lub mafia, jeśli nie organizacją, która za pomocą siły narzuca pewne reguły, walczy z konkurencją i zbiera haracz? Dokładnie tym samym zajmuje się przecież państwo, z tym, że jako monopolista nie życzy sobie drobnej konkurencji, a swoje poczynania określa legalistyczną retoryką. Mamy więc prawo zamiast kontroli, czy podatki w miejsce haraczu. Jego wojna jest zawsze wojną sprawiedliwą, a nie bandytyzmem, rabunkiem, czy rzezią. Podobnie rzecz się miała z religią. Czas i autorytet poparty władzą robiły swoje. Instytucja zakorzeniona w nich, orzekała co jest, a co nie jest metafizyczną prawdą o świecie. Biurokracja wiary wszystkich czasów i miejsc dysponowała, przynajmniej wedle własnych słów jakimś bliżej nie sprecyzowanym 'boskim mandatem', czy 'depozytem doktryny', wedle którego zwalczano drobnych partaczy jako heretyków i sekciarzy.
Wszystkie te instytucje każą wierzyć i partycypować w pewnym Matrixie, zgodnie twierdząc, iż akurat ich Matrix, jest najlepszym z możliwych. Bez względu, na wszystkie racje za tym przemawiające nic nie zmienia faktu, iż Matrix pozostaje Matrixem, a za owymi instytucjami, dekretami i boskimi mandatami, kryje się zwykle metafizyczna próżnia, brak szerszej perspektywy i słabość ludzkiego stada.
Dziś, po latach walki o wyzwolenie z 'autorytarnych struktur władzy' Przeciętny zjadacz chleba nie zamienił się w anioła, jak tego życzyli sobie prorocy Nowego Wspaniałego Świata. Homo religiosus zeszłych epok, uległego wobec Boga i autorytetów zastąpił nietzscheański „ostatni człowiek”. Bierny uczestnik globalnego „społeczeństwa spektaklu”, który ani myśli by rozpocząć własną grę, gdyż w ogóle nie myśli. Woli partycypować w grze projektantów NWO, to znaczy, od rana do wieczora brać udział w wyścigu szczurów o coraz to nowsze dobra konsumpcyjne by spocząć przed plazmowym ekranem oglądając mistrzostwa piłki nożnej. Raj został sprowadzony na ziemię w postaci perspektywy życia na luksusowej stopie i urlopu na Kanarach raz do roku. Resztą zajmują się zawodowi spece od potrzeb, trendów i stylów życia. Tak oto kultura masowa produkuje człowieka masowego; hedonistę – konsumenta, przechodnia w globalnym supermarkecie, gdzie prawom rynku podlega wszystko, nawet religie, idee i poglądy.
Gdy Bóg już umarł, a tyranie zostały obalone, osamotniony człowiek stoi pośród ruin nareszcie wolny. Na pytanie co dalej, co z tą wolnością odpowiada mu głos „autorytetu” z TV. Tam znajduje on egzystencjalną podporę swojego bytu, źródło wiedzy o świecie; „faktów”. W ten sposób pętla zamyka się i realizuje w praktyce ucieczka od, owej niepożądanej wolności.
Matrix ma się wciąż dobrze. Fakt ten bezsprzecznie obnażył niewolniczą naturę człowieka stadnego

Nihil novi sub sole.

Cywilizacje, Eony - cykliczna koncepcja czasu.

Żyjemy w świecie ruin. Nie tyle materialnych, kilkusetletnich katedr, ale przede wszystkim ruin pewnej idei spajającej niegdyś kontynent, której tamte są zaledwie niemym świadectwem. Idea ta narodziła się 2000 lat temu. Za nią oddawali życie męczennicy, asceci i wojownicy. W jej imię rozszerzano imperia, odbijano ziemię z rąk niewiernych, wysyłano misje w najdalsze zakątki świata. Wreszcie, nią właśnie żywiła się przez te dwa millenia kultura Europy; pozostawiając po sobie dzieła muzyczne, literackie, plastyczne, czy nadmienione już pomniki w postaci ogromnych katedr. Idea ta byłą sednem, sercem 'naszej' cywilizacji.
Dzisiaj, na naszych oczach odchodzi w przeszłość jej duchowe oddziaływanie. Kryzys rozpoczął się mniej więcej 200 lat temu, a w ostatnich dziesięcioleciach nabrał takiego rozpędu, iż zmiótł on jakąkolwiek nadzieję na odrodzenie.
Tą ideą jest oczywiście chrześcijaństwo. Dlaczego jednak doszło do kryzysu? Po prostu, wyczerpaniu uległ 'impet pasjonarny', który nadawał mu sens. Innymi słowy, przestało być ono zasilane energią wybitnych jednostek, w wyniku czego nie było już generatorem tejże energii dla mas.
Być może też, idea ta rozwinęła podobnie jak dojrzałe drzewo koronę swoich możliwości i zaczęła w końcu obumierać?
Idea, czy lepiej – ideomatryca, a więc cały plan funkcjonowania wyznacza cele i prawa kierujące cywilizacją. Obumieranie idei to zarazem starzenie się cywilizacji.
Problemem kryzysu cywilizacji zajmowało się już wielu myślicieli. Spengler, Toynbee, Jockey, Evola, Myatt wszyscy oni kładli nacisk na cykliczność tego procesu. Śmierć jest dla cywilizacji czymś równie naturalnym jak dla każdego żywego organizmu i tak jak on przeżywa ona fazę wzrostu, dojrzewania/ ekspansji i obumierania. W jej miejsce przychodzi następna.
Przejście od jednej cywilizacji do drugiej może mieć charakter płynnej i rozciągniętej w czasie przemiany, lub być nagłym nieprzewidzianym skokiem. Tak jest w przypadku najazdów i wyniszczającej wojny, czy rewolucji.
Każdej cywilizacji przypisany jest koniec. Gnoza znała pojęcie Eonu; kosmicznej energii nadającej kształt i kierunek erom historycznym. Chrześcijaństwo akcentowało ten wątek, zaczynając rachubę czasu od narodzin Chrystusa. W swoich listach Paweł czyni też wiele odniesień do Eonów. Zresztą jest to powszechny w historii wątek, liczenie czasu od wielkiego wydarzenia, np. od założenia Rzymu. Przyświeca temu oczywiście jakaś ogólna koncepcja, idea nadająca sens i kierunek, pewien duch, duch czasu (Zeitgeist).
Tak się składa, iż początek obecnej ery/ Eonu zbiegł z precesją punktu równonocy do zodiaku Ryb. Jeśli wierzyć astrologii energia Zodiaku wpływa na erę, której patronuje. W każdym razie nie uszło to uwadze wczesnych chrześcijan wykorzystujących emblemat ryb jako symbol nowej wiary.
Dziś Eon Ryb odchodzi w przeszłość. Podobnie chrześcijaństwo. Jest ono w głębokim impasie tak jak cywilizacja Zachodu, czy ogólnie mówiąc białego człowieka, której motorem działania było przez ostatnie dwa millenia. Jest to proces naturalny. Pytanie, co dalej?
Współczesny Zachód stoi na krawędzi. I nie pomoże mu to, iż dysponuje zaawansowanymi zdobyczami techniki oraz nadwyżką produkcyjną. Jest dekadencki, podobnie jak dekadenckim był Rzym przed upadkiem. Dewiacje seksualne, zanik tożsamości kulturowej, brak jakichkolwiek impulsów wertykalnych te wszystkie czynniki zadecydują o tym, iż w starciu z ewentualnymi barbarzyńcami biały człowiek będzie łatwą ofiarą.
Nie oznacza to oczywiście, iż nieunikniona jest jakaś wojna ras o jakiej wieścił Spengler. Niekoniecznie. Możliwe jest też powolna agonia – dogasanie. Podobnie było przecież z Cesarstwem Rzymskim. „Upadało” ono przez dobre kilka stuleci, tak, iż trudno byłoby ustalić właściwy moment owego upadku. Nie było jednego wielkiego najazdu, ani jednej wielkiej wojny, wystarczyły drobne podchody, bunty, potyczki, za którymi szły dziesięciolecia infiltracji struktur państwowych przez obcych by zobaczyć Imperium w kawałkach.
Warto też przypomnieć, iż barbarzyńcy (plemiona germańskie) jako jedna ze sił sprawczych upadku Rzymu sami podnieśli w końcu sztandar Roma Aeterna. W ten sposób powstało cesarstwo Karolingów z pretensjami do dziedzictwa rzymskiego.
Tak więc przemiany cywilizacyjne mogą być zarówno skokowe i dramatyczne jaki i przypominające powolne starzenie się. Jak umrze obecnie dominujący model cywilizacji „Zachodu”? Czy wyczerpał on już ostatecznie swój potencjał, przechodząc w fazę gnicia, czy obudzi się raz jeszcze w agonalnej konwulsji? Kto przejmie po nim palmę pierwszeństwa?
Czy na tej „ziemi jałowej” posługując się terminem Tomasa Sternsa Eliota, jaką jest współczesny Zachód jakiekolwiek ziarno jest jeszcze w stanie przyjąć się i wydać plon?
Zobaczymy...

Katolicyzm – syn marnotrawny judaizmu

Mieli rację apologeci chrześcijaństwa twierdząc, iż świat antyczny był przygotowany na przyjęcie nauki Chrystusa. Idee cierpiącego za ludzkość boga/ herosa - zbawcy, miłosiernej bogini matki, czy świata materii jako więzienia i pułapki dla duszy, były w czasach Konstantyna Wielkiego, pierwszego chrześcijańskiego cesarza na dobre zakorzenione w świadomości obywateli imperium.Nie znaczy to jednak, iż chrześcijaństwo było, mimo wielu niewątpliwie grecko – rzymskich naleciałości i analogii tworem rodzimym. Lew Gumilow pisał ongiś o instynkcie pasjonarnym, czy jednostkach pasjonarnych, w odniesieniu do zdolności kulturotwórczych i cywilizacyjnych. W kontekście genezy chrześcijaństwa nie sposób ominąć wkładu pewnej bardzo pasjonarnej nacji, a mianowicie Żydów. Zastanówmy się bowiem nad korzeniami naszej europejskiej cywilizacji. Każdy wykształcony człowiek zdefiniuje je jako bazę grecko – rzymską o treści chrześcijańskiej. Dziś mówi się nawet o judeo – chrześcijańskich korzeniach Europy, co jest czasem przedmiotem krytyki konserwatystów, podkreślających odcięcie się Kościoła od Synagogi. Niesłusznie. Sama Biblia jest zbiorem podań, historii i legend „narodu wybranego”, jak zwykli o się nieskromnie tytułować Żydzi. Nikt też nie zaprzeczy, że twórcy i apostołowie chrystianizmu, w tym Paweł z Tarsu byli Żydami. Dlaczego jednak oni i dlaczego jako narzędzia użyli chrześcijaństwa, a nie judaizmu? Idea mesjańska była mocna pod panowaniem Rzymu i miała wymiar przede wszystkim polityczny. Zresztą, w historii „narodu wybranego” polityka z religią była nierozłącznie spleciona. Przyjrzyjmy się faktom. Palestyna zajęta przez Rzymian i przekształcona w marionetkowe państewko. Przepowiednie o królu zbawcy narodu wybranego pochodzącym z linii dawidowej. W pewnym momencie pojawia się Chrystus – zapowiedziany przez proroków mesjasz. Abstrahujmy od tego, czy był postacią historyczną, czy nie, w tamtych czasach ludzi podających się za mesjasza było dziesiątki. Zresztą, nawet jeśli nie, wymyślono by go na potrzeby czasu, w końcu jak przekonuje biblistyka większość opowieści ewangeliści brali pełnymi garściami nawet z pogańskich legend. Jego misja nie zostaje zaakceptowana przez główny nurt judaizmu, jednak wykształca się pewien dość prężny ruch, stanowiący alternatywę zarówno do faryzeizmu jak i dążeń rewolucyjnych zelotów. Powstanie Bar Kochby, krwawo spacyfikowane przez Rzymian, wojny żydowskie i zburzenie Świątyni Jerozolimskiej w rezultacie jako wypełnienie biblijnej przepowiedni to koniec nadziei wyzwoleńczych Żydów. „Naród wybrany”, jak sama nazwa wskazuje miał poczucie misji. Diaspora starała się nawracać ludzi z zewnątrz. Jednak poganom obca była idea monoteizmu, a przyjęcie nowego boga wiązało się w tym wypadku z autoidentyfikacją z obcym narodem. Chrześcijaństwo zaś jest czymś pośrednim; wyrasta z żydowskich mitów narodowych i tradycji, ale odpowiednio zinterpretowane może pokazać bardziej uniwersalną twarz jako religia soteriologiczna dla dosłownie każdego. Jezus nie walczy przecież o ziemską chwałę Izraela, bowiem jego królestwo jest nie z tego świata, jego ofiara zaś jest „drugim przymierzem”, odejściem od koncepcji lepszej rasy. Potem przychodzi Paweł ubiera to wszystko w szaty antyczne wprowadzając neoplatońskie i gnostyckie pojęcia Logosu, Eonu, etc. Co najważniejsze zaś odchodzi od Synagogi, obrzezanie i koszerne jedzenie to już przeszłość i z tą ofertą wychodzi do wszystkich, a zwłaszcza do pogan; „nie ma już Greka, ni Żyda”. Co na to Żydzi? Synagoga odcięła się od chrześcijaństwa równie stanowczo, jak ono odcięło się od judaizmu. Po dziś dzień ortodoksyjni Żydzi oczekują na przyjście mesjasza. Chrześcijanie zaś odtąd starali się przedstawiać Żydów jako zabójców Jezusa, jakby zapominając o jego własnym pochodzeniu (Jeszua). Ponadto, w formie rzymsko katolickiej zostało ono mocno zpoganizowane; kult obrazów, świętych, pogańska niedziela dniem wolnym na przekór żydowskiemu szabasowi itd., wymieniać można by było długo. Przez dwa tysiące lat rozmaite incydenty przypominały o wzajemnej wrogości obu nurtów. Jedni dla drugich byli godnymi pogardy „rzezańcami”, lub „gojami”. Nie powinno nas to jednak mylić. Były to i są kłótnie w rodzinie, o czym przypominał nieustannie, za swojego pontyfikatu Jan Paweł II nazywając Żydów „naszymi starszymi braćmi w wierze”. Razem z nimi modlił się też przed ścianą płaczu. Dziś Kościół realizując politykę ekumenizmu używa sformułowania „judeochrześcijaństwo”. Czyżby powrót syna marnotrawnego?